„Panna młoda” Odc. 1 – streszczenie
Odcinek otwiera spokojna, poranna scena. W niewielkim, starym domu w biednej dzielnicy panuje cisza przerywana jedynie skrzypieniem ram okiennych i szelestem ścierki. Hancer, młoda dziewczyna o łagodnym spojrzeniu, myje okna, a potem starannie wyciera kurze. Dom jest skromny, nosi ślady upływu czasu, ale panuje w nim czystość i porządek – ktoś bardzo się stara, aby nadać mu ciepło i godność.
Hancer na chwilę przystaje. Jej wzrok zatrzymuje się na ramce stojącej na komodzie. To rodzinne zdjęcie: elegancko ubrana para młoda, obok nich kilkuletni chłopiec i ona sama – młodsza, z nieśmiałym uśmiechem. Dziewczyna delikatnie dotyka palcami ramki. Na jej twarzy pojawia się cień nostalgii, a w oczach błyska coś pomiędzy tęsknotą a bólem.
W tym momencie do pokoju wchodzi chłopiec ze zdjęcia. Ma na sobie piżamę w planety i rakiety kosmiczne. Staje w progu, trochę zagubiony, ze spuszczoną głową.
— Emirze, obudziłeś się już, kochanie? — pyta Hancer ciepło, ale po chwili jej uśmiech gaśnie. Widzi jego posmutniałą twarz. — Co się stało? Chodź tutaj.
Podchodzi do niego i prowadzi go na wersalkę. Emir siada niepewnie, splatając palce.
— We śnie widziałem potwora — mówi cicho, z drżeniem w głosie. — Bardzo się bałem.
Hancer od razu siada obok i obejmuje go ramionami, przytulając mocno, jakby chciała ochronić go przed całym światem.
— Och, mój kochany… — szepcze z troską. — Żadne potwory nie istnieją. Spójrz. — Rozgląda się demonstracyjnie po pokoju. — Widzisz tu jakiegoś?
Emir kręci głową.
— A nawet gdyby jakiś był — dodaje Hancer z nagłym błyskiem w oku — załaskotałabym go na śmierć!
Zaczyna go łaskotać, a chłopiec natychmiast wybucha śmiechem. Jego strach znika, zastąpiony dziecięcą radością. W pokoju rozlega się ciepły, beztroski śmiech.
— Dobrze, kosmonauto — mówi w końcu Hancer, poprawiając mu piżamę. — Idź się przebrać, a ja zrobię ci pyszne śniadanie.
— Naprawdę pyszne? — dopytuje Emir z nadzieją.
— Najpyszniejsze — zapewnia go z uśmiechem.
Chłopiec odchodzi do drugiego pokoju, już spokojny i uśmiechnięty. Hancer jeszcze przez chwilę patrzy za nim, po czym kieruje się do kuchni. Otwiera lodówkę. W środku pusto. Na półce stoi jedynie pusty słoik po dżemie i mały talerzyk z trzema kawałkami sera.
Dziewczyna ciężko wzdycha. Zamykając lodówkę, na moment opiera się o jej drzwi, jakby zbierała siły. Po chwili jednak prostuje się i rusza do przedpokoju.
— Emir! — woła. — Idę do sklepu. Nikomu nie otwieraj, dobrze?
— Dobrze! — odpowiada chłopiec z drugiego pokoju.
Hancer zakłada buty, jeszcze raz spogląda w stronę pokoju Emira i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
***
Na zewnątrz powietrze jest chłodne, ale jasne. Przed niewielkim, brzoskwiniowym domem sąsiadka zamiata podjazd. To kobieta po czterdziestce, o zmęczonej, lecz życzliwej twarzy – jedna z tych osób, które wiedzą wszystko o wszystkich, ale rzadko osądzają. Gdy dostrzega Hancer, prostuje się i uśmiecha.
— Dzień dobry, siostro Hatice — wita się Hancer uprzejmie, z lekkim ukłonem głowy.
— Dzień dobry, moja piękna — odpowiada kobieta ciepło. — Nie widziałam cię od kilku dni. Jak czuje się twoja bratowa?
Hancer na moment zawiesza wzrok gdzieś obok, jakby szukała odpowiednich słów.
— Chodzi do pracy — mówi ostrożnie. — Zawsze gdzieś się spieszy.
Hatice mruży oczy, opierając się na miotle.
— A twój brat? Słyszałam, że był chory. Mówili, że zemdlał.
— Tak… — Hancer kiwa głową. — Trochę zachorował, ale teraz jest już lepiej. Zemdlał przez niskie ciśnienie.
— Niech szybko wraca do zdrowia — wzdycha Hatice z troską. — Dobrze, nie będę cię zatrzymywać. Pa!
— Miłego dnia — odpowiada Hancer i rusza w stronę sklepu, przyspieszając kroku, jakby chciała uciec od kolejnych pytań.
Mały sklepik jest ciasny, półki uginają się od towarów, ale wszystko wydaje się tu trochę przykurzone, zmęczone codziennością. Za ladą stoi Ahmet, mężczyzna o ciężkim spojrzeniu i zmęczonej twarzy. Gdy widzi Hancer, skinieniem głowy odpowiada na jej powitanie.
— Miłej pracy, panie Ahmecie — mówi cicho. — Chciałam… trochę sera — zaczyna niepewnie, splatając dłonie. — Dwieście gramów wystarczy. Kilka jajek… i trochę oleju.
Ahmet unosi wzrok znad lady. Przez chwilę milczy, po czym kręci głową.
— Tylko nie mów mi, żebym znowu zapisał to na zeszyt.
Hancer blednie, ale szybko się prostuje.
— Gdy bratowa wróci z pracy, ureguluje cały dług — zapewnia pospiesznie. — Obiecuję.
— Wybacz mi — odpowiada Ahmet twardo — ale tego długu nazbierało się już za dużo. Gdy go spłacicie, wtedy porozmawiamy.
Słowa spadają jak ciężkie kamienie. Hancer kiwa głową, nie podnosząc wzroku.
— Rozumiem… dobrze… — szepcze.
Odwraca się, a jej oczy wypełniają się łzami. Robi krok w stronę wyjścia.
— Poczekaj.
Głos Ahmeta zatrzymuje ją w pół kroku. Mężczyzna sięga pod ladę, bierze dwa jajka i ostrożnie zawija je w papier.
— Weź — mówi krócej, ciszej.
Hancer odwraca się zaskoczona.
— Nie może tak być, panie Ahmecie — odpowiada drżącym głosem. — Przyjmę je tylko, jeśli zapiszesz na zeszyt.
Ahmet spogląda na nią uważnie.
— Przyjmij je, skoro ci je daję. — Po chwili dodaje łagodniej: — Nie daję tego tobie. Daję to Emirowi. Powiedz, że to od wujka Ahmeta.
Hancer przez moment waha się, po czym niepewnie bierze zawiniątko. Skłania głowę, nie potrafiąc wydobyć z siebie słów podziękowania. Szybko wychodzi ze sklepu.
Na zewnątrz zatrzymuje się na chwilę. Ściska jajka w dłoniach, a w jej piersi narasta gniew — nie na Ahmeta, nie na sąsiadów, lecz na samą siebie. Na to, że nie potrafi zapewnić Emirowi nawet porządnego śniadania.
Ociera łzę i rusza dalej.
***
Wracając ze sklepu, Hancer idzie szybkim krokiem, ściskając w dłoniach papierowe zawiniątko. Myślami jest już przy Emirze — zastanawia się, jak zamieni te dwa jajka w coś, co choć na chwilę da mu poczucie normalności. Nagle jej uwagę przykuwa zbiegowisko ludzi przed niewielką kawiarnią. Ktoś krzyczy, ktoś inny wstaje gwałtownie od stolika.
Serce Hancer zamiera.
Przeciska się między ludźmi i wtedy go widzi. Jej brat leży na ziemi, bezwładny, z policzkiem przyciśniętym do asfaltu. Obok przewrócone wiadro, rozsypane narzędzia, niedopita herbata na stoliku.
— Bracie! — krzyczy przerażona.
Zawiniątko wypada jej z rąk. Jajka rozbijają się z głuchym trzaskiem, żółtka rozlewają się po asfalcie jak zmarnowana nadzieja. Hancer nawet na to nie patrzy. Klęka przy nim i drżącymi dłońmi dotyka jego ramienia.
— Proszę… nie teraz… — szepcze, walcząc z paniką.
Ktoś wzywa karetkę. Ktoś inny mówi, żeby się odsunęła. Hancer cofa się o krok, czując, jak nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
***
Szpitalny korytarz jest jasny, zimny i bezlitosny. Hancer siedzi na krzesełku, pochylona do przodu, nerwowo zaciskając palce tak mocno, że bieleją jej knykcie. Co chwilę zerka w stronę drzwi prowadzących na oddział ratunkowy.
Nagle słyszy szybkie kroki.
— Hancer!
Podnosi głowę. W jej stronę idzie Derya, żona jej brata. Ma spiętą twarz i nerwowy krok osoby, która bardziej się spieszy, niż martwi.
— Co się stało? — pyta ostro, niemal bez powitania. — Dlaczego znowu zemdlał?
Hancer wstaje natychmiast.
— Nie wiem, bratowo… — zaczyna cicho. — Wracałam ze sklepu i zobaczyłam tłum przed kawiarnią. Leżał na ziemi. Od razu wezwałam pomoc. Zabrali go na tomografię.
— Tylko jego choroby nam brakowało — syczy Derya.
Jej ton i sztywna postawa jasno pokazują, że to nie strach mówi przez nią, lecz irytacja.
— Jak tylko pojawiają się problemy, on od razu mdleje. — Po chwili dodaje z niecierpliwością: — Gdzie jest dziecko?
— Zadzwoniłam do Pakize. Zabrała Emira do siebie.
— Świetnie — prycha Derya. — Ja wyszłam z pracy w trakcie sprzątania. Nie dostanę dziś ani grosza!
Hancer spuszcza wzrok.
— Nie chciałam do ciebie dzwonić, ale bałam się…
— W takim razie nie powinnaś była dzwonić! — przerywa jej ostro Derya. — Przecież nie umarł! Od rana do wieczora siedzi przed tą kawiarnią, jakby to była jego praca. Lepiej, żeby siedział w domu i zajął się dzieckiem. Tak przynosi tylko straty!
— On… próbuje uporządkować swoje sprawy — mówi Hancer cicho, niemal błagalnie. — Naprawdę się stara…
Derya uśmiecha się gorzko.
— Oczywiście. Najpierw wpada w długi po same uszy, a potem mdleje. — Potrząsa głową. — Straciłam w niego wszelką wiarę. Teraz pozostaje nam liczyć już tylko na cud.
Zapada ciężka cisza.
Hancer stoi bez ruchu, czując, jak w gardle narasta jej gula. Myśli o rozbitych jajkach, o Emirze czekającym na śniadanie, o bracie leżącym za ścianą szpitala.
I o tym, że cudów nie da się kupić na zeszyt.
***
Akcja przenosi się do przestronnej, eleganckiej willi z basenem. W ogrodzie panuje cisza przerywana jedynie szumem liści i cichym brzękiem porcelany. Przy dużym, drewnianym stole siedzą dwie kobiety. Służąca w niebieskiej bluzce stawia przed nimi kawę na srebrnej tacy, po czym dyskretnie się oddala.
Po lewej stronie siedzi Mukadder – pani domu. Jej postawa jest wyprostowana, spojrzenie chłodne i przenikliwe. Każdy jej gest zdradza władzę i przyzwyczajenie do tego, że decyzje należą wyłącznie do niej.
— Są sami — zaczyna ostrożnie jej rozmówczyni, kobieta w podobnym wieku, może odrobinę młodsza. — Brat i siostra. Nie mają nikogo.
Mukadder unosi brew.
— A ich rodzice? — pyta niskim, władczym głosem.
— Nie żyją. — Kobieta bierze łyk kawy. — Wychowywała ich babcia ze strony ojca. Kiedy zmarła, zostali zupełnie sami. Jej brat jest dość naiwnym człowiekiem. Ożenił się, ma dziecko. Wszyscy mieszkają razem.
Mukadder przez chwilę milczy, obracając filiżankę w dłoniach.
— Ile lat ma dziewczyna? — pyta w końcu.
— Jest bardzo młoda. I niezwykle piękna. — Rozmówczyni uśmiecha się lekko. — Ma anielską twarz. Przyniosłam jej zdjęcie.
Sięga do torebki i kładzie na stole fotografię.
— Sąsiedzi zrobili jej zdjęcie i przekazali mi je — dodaje szybko.
Mukadder rzuca krótkie spojrzenie na fotografię, po czym odkłada ją na bok, jakby nie była warta dłuższej uwagi. Jej twarz pozostaje nieodgadniona.
— A jej charakter? — pyta beznamiętnie.
— Jest bardzo dobrze wychowana. Dorastała w skromnych warunkach. Wrażliwa, nieśmiała i lojalna.
Mukadder mruży oczy.
— Z nikim się nie spotyka, prawda? — mówi twardo. — Nie życzę sobie żadnych kochanków. Skandale nie przystoją naszej rodzinie. A już na pewno nie Cihanowi.
— Sprawdziłam to dokładnie — zapewnia rozmówczyni. — Nikt nie widział jej z żadnym mężczyzną. Opiekuje się dzieckiem w domu, kiedy jej bratowa pracuje. Jest zaradna. Potrafi wszystko.
Mukadder odkłada filiżankę z cichym stuknięciem.
— Jej zdolności nie mają dla mnie żadnego znaczenia — mówi chłodno. — Wystarczy, że urodzi dziecko.
Kobieta waha się.
— Poruszyłyśmy tyle kwestii, a nie zapytałaś o tę najprostszą. — Uśmiecha się ostrożnie. — Nie interesuje cię jej imię?
Mukadder patrzy na nią z wyraźną irytacją.
— Czy one nie nazywają się wszystkie tak samo? — odpowiada. — Będzie po prostu synową.
— Oczywiście — przytakuje rozmówczyni. — Ale powinnaś wiedzieć. Może pan Cihan zapyta. Nazywa się Hancer.
Mukadder powoli wstaje od stołu. Splata dłonie przed sobą i przez chwilę patrzy w dal, jakby już podejmowała decyzję, która została dawno przesądzona.
— Dam jej tyle złota, ile sama waży — mówi stanowczo. — Wszystko, czego chcę, to wnuk. To jest dla mnie najważniejsze. Urodzi go w ciągu najbliższego roku. Przekaż jej warunki. Niech podejmie właściwą decyzję.
— Powtórzę dokładnie to, co powiedziałaś — odpowiada kobieta niepewnie. — Ale nie wiem, jaka będzie jej odpowiedź.
Mukadder odwraca głowę i patrzy na nią z góry.
— Powiedz im, kim jesteśmy. — Jej głos staje się lodowaty. — Nie ma nikogo, kto nie słyszałby o rodzinie Develioglu.
Rozmówczyni waha się jeszcze przez chwilę.
— Przepraszam, że pytam… ale jestem ciekawa jednej rzeczy. — Ścisza głos. — Robisz dobry uczynek, biorąc sierotę za synową. Ale dlaczego akurat ona? Dlaczego ktoś z takiej rodziny? To… nie są twoje sfery.
Mukadder poprawia elegancki blezer i odpowiada bez cienia emocji:
— Zachowam to dla siebie.
— Oczywiście. — Kobieta skinieniem głowy okazuje podporządkowanie. — Ale gdy mnie zapytają… Pan Cihan na pewno jest rozwiedziony?
Mukadder wbija w nią ostre, bezlitosne spojrzenie.
— Uznaj tę kwestię za zamkniętą.
Zapada cisza ciężka jak wyrok.
***
Sala sądowa tonie w ciszy przerywanej jedynie suchym głosem urzędniczki i szelestem papierów. Drewniane ławy, godło na ścianie i hasło o sprawiedliwości nadają miejscu pozór porządku, który nie ma nic wspólnego z emocjami obecnych tu ludzi.
Cihan siedzi wyprostowany, z zaciśniętą szczęką. Jego spojrzenie jest nieruchome, ale myślami jest daleko stąd. Wraca pamięcią do rozmowy, która rozegrała się w jego domu – rozmowy, od której wszystko się zaczęło.
— Nie mogę, mamo — powiedział wtedy stanowczo, pierwszy raz w życiu podnosząc na nią głos. — Nie jestem taki jak mój ojciec. Nie mogę zawieść kobiety, która mi zaufała. Nie mogę rozwieść się z Beyzą tylko dlatego, że nie może mieć dzieci.
Mukadder nawet nie drgnęła.
— Musisz — odparła chłodno. Jej głos był nieznoszący sprzeciwu. — Wiesz doskonale, że żadna terapia nie zadziałała. Nie ma lekarza, którego byśmy nie odwiedzili.
— Jak możesz tego ode mnie żądać? — zapytał. — Czy to w ogóle przystoi naszej rodzinie?
— Synu, nikt nie będzie cię winił — odpowiedziała bez wahania. — Czekaliśmy siedem lat. Siedem. Masz prawo mieć syna.
Cihan pokręcił głową, z trudem panując nad emocjami.
— Ożeniłem się z Beyzą, bo tego chciałaś. — Jego głos zadrżał. — Ale nie rozwiodę się z nią, bo ty tego chcesz. Nie mogę zostawić jej w połowie drogi.
Mukadder spojrzała na niego twardo.
— Synu, mam tylko jedno życzenie. Doczekać wnuka.
— Mamo — odpowiedział cicho, niemal błagalnie — jesteś jedyną osobą, której słowu nigdy się nie sprzeciwiłem. Dlatego teraz proszę: zamknij ten temat.
Jej twarz stężała.
— Nie naciskałabym na ciebie, gdyby twój brat żył — powiedziała lodowato. — Ciągłość nazwiska Develioglu zależy wyłącznie od ciebie. Jeden wnuk. Tylko tego chcę.
***
Głos sędziego dociera do Cihana jak przez mgłę. Decyzja zapada szybko, beznamiętnie. Jakby chodziło o umowę, nie o siedem lat wspólnego życia.
Po zakończeniu rozprawy Cihan, Beyza i towarzyszący im prawnik wychodzą przed gmach sądu. Powietrze na zewnątrz wydaje się chłodniejsze, cięższe.
— Po doręczeniu pisemnego uzasadnienia przysługuje państwu okres odwoławczy — mówi prawnik rzeczowym tonem. — Potem rozwód się uprawomocni. Życzę wam obojgu szczęścia.
— Dziękuję, Enginie — odpowiada Cihan krótko. — Jadę do firmy.
Przenosi wzrok na Beyzę. Kobieta patrzy na niego twardo, bez łez, bez słów.
— Niech kierowca odwiezie cię do domu — dodaje.
Zaledwie kilka metrów dalej zatrzymuje się niebieski SUV. Drzwi się otwierają i wysiada z niego mężczyzna po pięćdziesiątce – ojciec Beyzy. Jego spojrzenie jest uważne, chłodne, kontrolujące.
— Przyjechałem w samą porę — mówi spokojnie. — Czy jest jakiś problem?
— Nie, tato — odpowiada Beyza cicho.
Mężczyzna kiwa głową z satysfakcją.
— Świetnie. — Spogląda na Cihana bez cienia wrogości, raczej z dystansem. — Przede wszystkim jesteśmy rodziną. A rodziny muszą umieć ponosić poświęcenia, kiedy jest to konieczne. Dzisiaj jest właśnie taki dzień.
Otwiera drzwi samochodu.
— Wsiadaj.
Beyza jeszcze raz spogląda na Cihana. Przez ułamek sekundy w jej oczach pojawia się coś, czego nie wypowiedziała ani w sądzie, ani wcześniej. Potem odwraca wzrok i wsiada do samochodu ojca.
Drzwi zamykają się cicho.
Cihan zostaje sam przed gmachem sądu — zwycięzca w oczach matki, przegrany we własnym sumieniu.
***
Podczas podróży Beyza siedzi nieruchomo na siedzeniu pasażera, z dłońmi zaciśniętymi tak mocno, że drżą jej palce. Oddycha płytko, jakby każdy wdech sprawiał jej ból. Nagle wybucha.
— Zobaczymy, kogo postawią na moim miejscu! — syczy z furią. — Jakby mnie można było tak po prostu wymienić. Najpierw mnie przyjęli, a teraz wyrzucili… jak zużytą marionetkę! — Jej głos się łamie. — Oby ta przeklęta Mukadder nigdy nie doczekała się wnuka!
Samochód gwałtownie zjeżdża na pobocze. Ojciec Beyzy hamuje i wyłącza silnik. Przez chwilę panuje cisza, ciężka i duszna.
— Uważaj, co mówisz — odzywa się w końcu niskim, ostrym tonem. — Przeklinasz moją siostrę.
Beyza odwraca się do niego gwałtownie, z oczami pełnymi łez i gniewu.
— Jestem twoją córką! — krzyczy. — Czy to naprawdę nic dla ciebie nie znaczy?!
Mężczyzna patrzy na nią długo, jakby ważył każde słowo.
— Zniszczyłbym dla ciebie cały świat — mówi w końcu cicho.
— Więc dlaczego tego nie zrobiłeś?! — wybucha Beyza. — Dlaczego się zgodziłeś?! Powinieneś był powiedzieć „nie”. Twardo. Bez wahania. Że żadnego rozwodu nie będzie! — Jej głos drży. — Ale nie stanąłeś za mną, tato. Nie obroniłeś mnie.
Ojciec wzdycha ciężko i odwraca wzrok.
— A kto twoim zdaniem zwodził ich przez siedem lat? — mówi w końcu. — Twoja ciotka chciała wnuka. Dlatego wzięła cię za synową. Już wtedy o tym wiedziałaś.
Beyza zaciska usta.
— Wiedziałam… — szepcze. — I zgodziłam się.
— Dlaczego? — pyta spokojnie.
— Bo bardzo kochałam Cihana — odpowiada, a w jej głosie nie ma już gniewu, tylko ból. — Kocham go, nawet jeśli on nigdy nie kochał mnie tak samo.
Zapada cisza.
— Nic się nie zmieniło — mówi ojciec po chwili. — Nadal jesteś ich synową. Obiecali mi to. Do końca życia pozostaniesz synową Develioglu.
Beyza gorzko się uśmiecha.
— Naprawdę w to wierzysz? — pyta cicho. — Czy moja pozycja wygląda jak zwycięstwo? Ciocia już zaczęła szukać nowej synowej. Przez nią straciłam Cihana na zawsze. — Odwraca wzrok ku oknu. — Zobaczysz. Przy pierwszej okazji mnie wyrzucą.
— Nie mogą — odpowiada ojciec twardo.
— Niby dlaczego? — pyta z ironią.
Mężczyzna spogląda na nią uważnie. W jego oczach pojawia się zimny, tajemniczy błysk.
— Bo ja też wiem pewne rzeczy. — Nachyla się lekko w jej stronę. — Twoja ciotka zawdzięcza mi znacznie więcej, niż chciałaby pamiętać. Jeśli otworzę stare rozdziały… — urywa na moment — straci syna. Swój największy skarb.
Beyza powoli unosi na niego wzrok.
— Ona nie może pozwolić sobie na takie ryzyko — kończy spokojnie ojciec.
Silnik ponownie zostaje uruchomiony. Samochód rusza, a Beyza siedzi w milczeniu — rozdarta między utraconą miłością a świadomością, że jej historia z rodziną Develioglu jeszcze się nie skończyła.
***
Cemil zostaje wypisany ze szpitala jeszcze tego samego dnia. Jest blady, osłabiony, ledwo trzyma się na nogach. Gdy razem z Deryą, Hancer i małym Emirem docierają pod dom, zapada cisza — ta niepokojąca, złowroga cisza, która zapowiada coś złego.
Hancer pierwsza podchodzi do drzwi. Wkłada klucz do zamka.
Klucz nie pasuje.
Próbuje jeszcze raz. Potem drugi zamek. Nic. Z jej twarzy odpływa krew.
— To… to niemożliwe… — szepcze.
— Co jest? — Derya podchodzi bliżej, wyrywając jej klucze z ręki i próbując sama. — Otwórz to w końcu!
Metaliczny dźwięk obcego zamka rozwiewa wszelkie wątpliwości.
— Tylko tego nam brakowało! — wybucha Derya, obracając się gwałtownie w stronę Cemila. — Wylądowaliśmy na ulicy! Na ulicy! — krzyczy, patrząc na męża z nienawiścią, jakby to on osobiście wymienił zamek.
Emir przytula się do Hancer, przestraszony krzykiem matki.
— Dobrze — mówi Hancer cicho, ale stanowczo, próbując opanować drżenie głosu. — Porozmawiam z panem Mehmetem. Spróbuję mu wszystko wyjaśnić.
W tym momencie na podwórzu pojawia się starszy mężczyzna. Ma siwą brodę, kaszkiet nasunięty nisko na czoło i spojrzenie kogoś, kto już zbyt wiele razy słyszał te same obietnice.
— Wstydź się! — krzyczy Derya, ruszając w jego stronę. — Czy tak wygląda człowieczeństwo?! Wyrzucać ludzi na bruk?!
— Zmiłuj się, kobieto — odpowiada Mehmet spokojnie, ale twardo. — Nie płacicie czynszu od trzech miesięcy. — Wskazuje na drzwi. — I twierdzisz, że to moja wina? A to, co wy robicie, jest w porządku?
— Mój mąż był dziś jedną nogą w grobie! — Derya nagle przybiera ton pełen dramatyzmu, wskazując na Cemila. — Właśnie wrócił ze szpitala!
Cemil spuszcza wzrok, zawstydzony i zmęczony.
— Co mogę powiedzieć… — wzdycha Mehmet. — Życzę mu szybkiego powrotu do zdrowia. Ale długi same się nie spłacą. Uregulujcie zaległości i zabierzcie swoje rzeczy.
— Ty bezduszny… — Derya rzuca się w jego stronę.
Hancer natychmiast ją powstrzymuje, chwytając za ramię.
— Panie Mehmecie… — odzywa się drżącym, błagalnym głosem.
Mężczyzna spogląda na nią łagodniej i kładzie dłoń na jej ramieniu.
— Nie próbuj na próżno, córko — mówi ciszej. — Zbyt długo czekałem.
— Proszę… — Hancer zbiera w sobie całą odwagę. — Przysięgam, że zapłacimy do końca tygodnia. Mój brat naprawdę źle się czuje. Niech chociaż wejdzie do środka i odpocznie. Bądź człowiekiem… tylko o to cię proszę.
Mehmet milczy przez dłuższą chwilę. Spogląda na Cemila, na przestraszonego Emira i na drżące dłonie Hancer.
W końcu wzdycha ciężko.
— Macie kilka dni — mówi wreszcie. — Wejdźcie. Ale prądu nie podłączę, dopóki nie zobaczę pieniędzy.
Otwiera drzwi i odsuwa się na bok.
Hancer dziękuje skinieniem głowy, niemal ze łzami w oczach. Pomaga Cemilowi wejść do środka. Emir kurczowo trzyma ją za rękę.
Gdy drzwi zamykają się za nimi, w domu zapada mrok. Cisza bez światła, bez ciepła — i bez pewności jutra.
Hancer złożyła obietnicę, ale nie ma pojęcia, skąd weźmie pieniądze, by do końca tygodnia spłacić dług.
Powyższy tekst stanowi autorskie streszczenie i interpretację wydarzeń z serialu Gelin. Inspiracją do jego stworzenia był film Gelin 1.Bölüm dostępny na oficjalnym kanale serialu w serwisie YouTube. W artykule zamieszczono również zrzuty ekranu pochodzące z tego odcinka, które zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych i ilustracyjnych. Wszystkie prawa do postaci, fabuły i materiału źródłowego należą do ich prawowitych właścicieli.






